Zapuściłam się ostatnio (jeszcze w sierpniu) w odmęty Lubelszczyzny i przypadkiem trafiłam tam na Jarmark Jagielloński. Jakież było moje zdziwienie, kiedy to przemierzając uliczki Lublina w towarzystwie moich kochanych dziewczyn, usłyszałam w oddali tak charakterystyczny dźwięk moich ukochanych dud. :) Och, momentalnie znalazłyśmy się na placu głównym, a tam grał sobie w najlepsze zespół Hollóének Hungarica". Oto fragment ich występu.
Mój telefon okazał się nie tyle paskudny, że zaraz po tym utworze, padł, także tylko tyle udało mi się nagrać. :/ Cóż, tak to już jest z tą złośliwością rzeczy martwych.
Ale za to wieczorem można było dodatkowo potańczyć na specjalnie stworzonej do tego celu scenie, w bardzo klimatycznym wydaniu. :)
Poza zwiedzaniem Lublina, po raz kolejny, odpoczywałam sobie na trawce w jego okolicach. Podziwiałam tez pracę twórczą mamy mojej Judy. Kurczę, ma kobieta talent. Robić tak cudne witraże jak te poniżej, toż to prawdziwa sztuka. Sami zobaczcie. :)
Mimo, że to już mój kolejny raz w Lublinie, to nie ma to tamto, zawsze przywiozę sobie i moim bliskim z niego jakieś pamiątki - a co! :) Tym razem był to magnes, który wiąże się z tamtejszą legenda o czartach obradujących w zamku królewskim oraz ...
... piracki kufel - podarunek od Judy. :)
I tak oto spędziłam tam kilka naprawdę przyjemnych dni.
Dziękuję za gościnę kochana moja!!! ♥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz