"RAPORT Por. Zdzisława Rogalskiego"
- Cholerni idioci! – burknął pod nosem porucznik Zdzisław Rogalski, wpatrując się tępo przez przednią szybę szoferki .
-Mówiłeś coś? – kierowca , spoglądając na drogę, wyrwał się z letargu i przeniósł wzrok na żołnierza, na co ten lekceważąco machnął ręką.
- Nie, nic… - poprawił spoczywający na kolanach karabin szturmowy AK47 – Po prostu raczej nie zagłosuję w następnych wyborach…
Kierowca Gienek uśmiechnął się ze zrozumieniem i wrócił do swego zajęcia. Choć od wyjazdu z twierdzy Modlin minęły już prawie dwie godziny, porucznikowi wciąż buzowały w głowie słowa premiera: „Nic mnie to nie obchodzi! Proszę wywieźć cel projektu do lasu i zneutralizować! I chyba nie muszę Wam mówić, poruczniku, że ma pan się tym zająć osobiście!”. Pieprzony komunista, nie dość, że regularnie okrada Polskę, to jeszcze myśli, że sprawy takie jak ta można załatwić od ręki. Misję miał wykonać sam, bez udziału innych żołnierzy. Projekt był tak tajny, że oprócz Rogalskiego, nawet wojsko o nim nie wiedziało. Próbował tłumaczyć tępakom rządowym, że ich rozwiązanie może przynieść katastrofalne skutki, ale nikt nie chciał go słuchać. „To wina techników z laboratorium! – mówili – oni go stworzyli, oni więc powinni coś z tym zrobić!”. Technicy z kolei umywali ręce, twierdząc, że rząd niepotrzebnie pchał się w badania tajemniczych próbek Czarnobyla, przywiezionych do Polski kilka miesięcy temu. I tak zrzucali winę jedni na drugich, a całą brudną robotę i tak musiało wykonać wojsko.
Pozornie zwyczajny, samotnie sunący przez mrok nocy samochód ciężarowy TIR, skrywał na pace tajemnicę tak mroczną, że nawet on, żołnierz Rzeczpospolitej Polskiej wolałby o niej zapomnieć. Projekt „Lewiatan” – tak nazwali to nadęci, wysoko postawieni agenci rządowi – pewnie przez podobieństwo do legendarnego potwora morskiego. W laboratorium udało się połączyć próbkę promieniotwórczą Czarnobyla z komórkami żaby, kilku węży i szczupaka. Nie miał pojęcia, dlaczego akurat tych organizmów. Wiedział tylko, że malutki milusiński z laboratorium zajmował teraz pół TIRa, a żołnierz modlił się, żeby seria z AK47 zatrzymała stwora chociaż na chwilę. Miał co prawda miotacz ognia na pace, ale laboranci przekonywali, że stwór nie ma szans powstać, gdyż został poważnie odwodniony. Też coś. Ponadto władcy mikroskopu zaznaczyli jasno, że Lewiatana należy trzymać z dala od rzecznej lub jeziornej wody. Dzięki niej bestia w ciągu dwunastu godzin potrafiła zregenerować swoje uszkodzone komórki. Potwór regenerujący się słodkowodnym ekosystemem – takie rzeczy tylko w Polsce. Rogalskiemu te biologiczne fakty wcale nie dodawały otuchy, ale cele misji były jasne: wywieźć jak najdalej od stolicy, oblać benzyną i spalić. Wyglądało na prosty plan, ale premier też wyglądał na świetnego kandydata przed wyborami…
- Wiem, że to ściśle tajne – zagadnął kierowca – Ale co właściwie wieziemy tam na pace?
- Jeziornego potwora – uśmiechnął się Rogalski – Pożerał żaglówki na Wigrach i smyrał dziewczyny w tyłek. Straż rzeczna miała go dosyć, bo potwór miał większą pałę niż oni…
Kierowca roześmiał się serdecznie i wskazał kompana podróży palcem.
- Ty przynajmniej umiesz dobrze żartować – kierowca otarł usta wierzchem dłoni – Wiesz, najczęściej jeżdżę ze śmiertelnie poważnymi snobami, którzy powtarzają: „To informacja ściśle tajna”. Kto ich robił i czemu tak słabo? Zero luzu…
- Tylko poczucie humoru ci pozostaje, jeśli chcesz się utrzymać na powierzchni i nie zwariować – Rogalski uśmiechnął się lekko, zadowolony, że jego sarkazm odsunął od kierowcy wszelkie podejrzenia. Przez chwilę zastanawiał się, czy gdyby kierowca dowiedział się o prawdziwym ładunku na pace, to kupiłby sobie blaszane majty.
– Mi się to bardzo przydało chociażby w Bośni –ciągnął dalej Rogalski - Kiedy wróg wbiegał prosto na rzucony przez nas granat, stwierdzaliśmy, że dobra rozrywka to podstawa…
- Jest pan albo chory, albo przeżył o jedną wojnę za dużo. W każdym razie… o kurwa!
Gwałtownie nacisnął hamulec i odruchowo skręcił kierownicę, kiedy na ciemnej drodze niespodziewanie wyrósł ogromny łoś. Za późno – TIRa zarzuciło lekko na lewą stronę jezdni, a zwierzę wpadło z impetem do szoferki, tłukąc przednią szybę. Kierowca stracił całkowicie panowanie nad pojazdem. Próbując się zasłonić, skręcił kierownicę w lewo. Naczepę przechyliło i zarzuciło w poprzek drogi, a siła bezwładności szarpnęła cały ładunek nieco dalej, do rowu. Rogalski miał jeszcze dość przytomności umysłu, aby w ostatniej chwili chwycić za klamkę otwierającą drzwi od strony pasażera, jednak zszokowany łoś wierzgał z przerażeniem na wszystkie strony i zanim porucznik wyskoczył, ten trafił go kopytem w głowę. Żołnierz wypadł na jezdnię, czując silny ból w głowie i metaliczny smak krwi w ustach, gdy jego ciało uderzyło o twardy asfalt. Zanim stracił przytomność i zapadła całkowita ciemność, usłyszał jeszcze, jak TIR uderza w drzewo.
Zdzisław otworzył oczy. Widział niewyraźny kształt nad sobą. Ktoś coś mówił, ale bardzo słabo słyszał. Po chwili, jakby z dna głębokiej studni, usłyszał urywane sylaby.
- Porucz… ni… ku… ku… ku…
Zebrał się w sobie i spróbował zogniskować wzrok. Przełknął parę razy ślinę. Pomogło. Już widział wyraźniej. Pochylał się nad nim jego kierowca.
Rogalski ledwie zauważalnie skinął głową. Spróbował podnieść się do pozycji siedzącej, ale ból w głowie eksplodował z niewyobrażalną siłą.
- Proszę leżeć – rzucił Gienek szybko i wskazał przewróconego TIRa – Cholera… Trzeba załatwić ciągnik, inaczej tego nie postawimy.
Rogalskiemu, mimo zamroczenia zapaliła się czerwona lampka. Chociaż ból łupał mu w głowie, tym razem pewniej podniósł się i chwiejnie ruszył w kierunku TIRa. Po chwili odwrócił się do kierowcy.
- A bo ja wiem? – zapytany bezradnie rozłożył ręce – Jakąś godzinę…
Porucznik zbladł. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Przeczucie kłopotów, nabyte w Bośni, nigdy go nie myliło i teraz kłuło go usilnie. Znał to uczucie aż za dobrze i nienawidził go. Jednak lata w Bośni nauczyły go też działać z zimną krwią. Pewniejszym już krokiem otworzył drzwi szoferki i sięgnął po karabin, który w całym zamieszaniu spadł na podłogę. Odruchowo sprawdził broń i wyciągnął torbę z zapasowymi magazynkami, którą zarzucił sobie na ramię. Myślał przez chwilę, po czym zdjął torbę z ramion i sięgnął jeszcze po latarkę i dużą taśmę do pakowania. Przymocował latarkę taśmą do lufy karabinu. A gdy ją zapalił, ogromny snop światła padł akurat na przewróconą naczepę. Zbladł i po raz kolejny przeklął swoje przeczucie, ale Gienek pierwszy pospieszył z odpowiedzią.
- Cholera, ładunek chyba też stracony.
Większa część naczepy leżała skręcona i zgięta nieco pod kątem w przydrożnym rowie. Najgorsze jednak było to, że rów napełniony był w jednej trzeciej wodą. To oznaczało, że woda zdążyła już dostać się do wnętrza TIRa i zalegała tam przez przeszło godzinę czasu. Wszak nie minęło jeszcze dwanaście godzin, ale przeczucie prawie wrzeszczało porucznikowi w głowie. Uciekać… Uciekać natychmiast!
- Spieprzamy! –rzucił krótko porucznik, wystraszony nie na żarty.
- Żartujesz? A jak ktoś to znajdzie? – zdziwił się kierowca, ale odskoczył gwałtownie, gdy coś z wnętrza naczepy uderzyło silnie w stalową ścianę, odkształcając ją na zewnątrz.
- Cholera, wiedziałem! – mruknął Rogalski. Czy ci debile z laboratorium nie potrafią nawet dobrze uśpić Lewiatana? Gwałtownie uniósł karabin do ramienia, gdy huk powtórzył się. Zaraz jednak usłyszeli stłumiony bulgot i na odkształconej ścianie zaczęła się pojawiać coraz większa dziura. Zupełnie, jakby ktoś oblał ją mocno żrącym kwasem.
- Uciekamy w las! – zadecydował porucznik i wskazał głową za siebie.
Kierowcy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zerwał się do ucieczki i wpadł w pierwsze lepsze zarośla. Porucznik pognał za nim, świecąc sobie latarką. Usłyszeli za sobą jeszcze dwa głuche uderzenia w ścianę naczepy, po czym rozległ się charakterystyczny chrobot rozrywanej przez ogromną siłę blachy. Bestia wydostała się na zewnątrz .
„Jakim cudem?” – myślał gorączkowo Rogalski w biegu, gdy gałęzie smagały go po twarzy – Miał się regenerować dopiero po dwunastu godzinach!”. Albo minęło znacznie więcej czasu, albo…
I wtedy doznał olśnienia. A jeśli Lewiatan wcale nie był uśpiony? On jeden znał szczegóły projektu. Dojeżdżają na miejsce, on otwiera tylne drzwi paki i zanim chwyci miotacz, Lewiatan rozrywa go na strzępy. Kierowca biegnie zobaczyć, co się stało i również ginie. A ci z rządu mają czyste ręce i teoretycznie o niczym nie wiedzą. W jednej chwili wezbrała w nim złość.
- Skurwysyny! – wysyczał, gdy dobiegli za spory świerk i schowali się za nim. Rogalski zerknął przez ramię – No dobra, wsadzę w niego tyle ołowiu, ile się da, ale musisz robić, co mówię. Gdy dam znak, uciekamy!
Zdezorientowany kierowca nerwowo skinął głową. Żołnierz przysłonił latarkę ręką i czekał. W całkowitej ciemności usłyszeli, jakby coś zwaliło się ciężko na ziemię. Słyszeli, jak węszy przerażająco, słyszeli, jak się zbliża, szurając czymś po ziemi. Słyszeli dyszenie połączone z syczeniem, jakby stwór zmęczył się nieco niszczeniem ściany naczepy. Czas na powtórkę z Bośni!
Błyskawicznie wychylił się zza drzewa. Snop latarki oświetlił bestię tak, że zobaczyli ją w całej okazałości. Ogromna na dwa metry wysokości i długa na półtora, pysk do złudzenia przypominał głowę szczupaka, natomiast reszta ciała wyglądała zupełnie jak u żaby. Co ciekawe, bestia nie skakała, a to za sprawą przednich i tylnych kończyn, które bardziej przypominały metrowej długości, wężowe macki. Na chwilę obaj oniemieli, ale żołnierz pierwszy odzyskał zimną krew. Posłał pierwszą serię z AK47, która podziurawiła korpus stwora. Po chwili posłał drugą, celując w głowę.
Bestia zawyła piskliwym tonem, ale strzały z karabinu jedynie ją rozjuszyły. Resztę magazynka posłał jej strzałem z biodra.
- Długa! – krzyknął żołnierz i puścił się pędem przed siebie. Kierowca ciężarówki uczynił to samo. Bestia była szybka, jednak drzewa skutecznie ją hamowały. Co jakiś czas słyszeli na przemian: dziwny bulgot i towarzyszący temu syk. Gdy porucznik kierował tam snop światła, odwracał się jeszcze bardziej przerażony. Bestia pluła kwasem, topiąc drzewa.
Rogalski przykucnął czterysta metrów dalej, tuż pod grubą sosną i wskazał miejsce Gienkowi, który przycupnął zaraz za nim, zdyszany jak pies. Żołnierz wyciągnął z torby drugi magazynek. Przeładował broń, zarepetował i czekał na kolejną szarżę. Stwór szalał i piszczał, co jakiś czas syczało i pękało złamane młode drzewko.
- Żryj ołów! – ryknął Zdzisław, strzelając zapamiętale w Lewiatana. To dziwne, ale dziury po pociskach, które jeszcze przed chwilą tkwiły w korpusie, zniknęły. Pozostały tylko te kierowane w łeb stwora. Czyżby za pierwszym razem nie trafił? Karabin wściekle wypluwał pociski, aż zamek spustowy karabinu charakterystycznym szczęknięciem oznajmił pusty magazynek.
- Uciekamy! – krzyknął do Gienka. Ten po raz kolejny zerwał się do biegu. Zdzisław osłaniał tyły, w biegu wyrzucając pusty magazynek i sięgając po następny. Nagle stanął w połowie drogi i oświetlił oddalonego o dwadzieścia metrów stwora.
- No to mamy przesrane… – rzucił do siebie, kiedy zobaczył, jak ślady po kulach na łbie dziwoląga zaczynają znikać. Ten cholerny wybryk natury regeneruje się dosłownie w ciągu kilku minut! Biegł dalej, ale wiedział, że to bez sensu. Wkładając magazynek i wprowadzając nabój do komory karabinu zdał sobie sprawę z beznadziejności całej sytuacji. Byli martwi – wcześniej czy później. Tym karabinem tylko go łaskotali. „To koniec” – pomyślał. Oparł się ciężko o drzewo, gotowy na ostatnią konfrontację. I wtedy poczuł, że jakiś mały, okrągły przedmiot uwiera go w plecy. Zdjął torbę na ziemię i gorączkowo przeszukał zawartość. Po chwili uśmiechnął się zadowolony. Po ostatnich ćwiczeniach zostały mu jeszcze dwa granaty odłamkowe.
- Bierz! – Rogalski oddał karabin kierowcy – Staraj się celować pieprzonemu kosmicie w oczy!
- A ty? – zdziwił się kompan. Rogalski pokazał mu granaty.
Długo nie trzeba było czekać, bo stwór pojawił się na linii strzału dosłownie po kilku sekundach. Choć poraniony i podziurawiony kulami z karabinu, wciąż konsekwentnie prześladował swoich oprawców idąc do przodu.
Kierowca wymierzył i oddał kilka strzałów. Tylko dwa z nich trafiły w oko, ale to wystarczyło. Zdzisław podbiegł parę kroków, wyciągnął jedną z zawleczek i wrzucił granat prosto w rozdziawioną gardziel krzyczącego stwora, po czym wykonał zwrot i schował się za najbliższym drzewem, zatykając sobie uszy. Kierowca poszedł w jego ślady.
Eksplozja rozdarła ciało stwora od wewnątrz powodując kilka poważnych pęknięć, ale nie rozerwała go. Szrapnele odłamków wybuchającego granatu podziurawiły stwora, jednak Rogalski wiedział, że za chwilę bestia zacznie się regenerować, chociaż teraz wyje przeraźliwie.
- Czy to gówno w ogóle da się zabić? – kierowca sypał pociskami z karabinu, mając nadzieję, że wykończy tym bestię. Kiedy skończyła się amunicja, porucznik wziął od niego karabin, załadował ostatni już magazynek i przygotował ostatni granat.
- Już po nas, stary.. – przystawił granat do twarzy i ugryzł zębami zawleczkę. Przynajmniej zginą z honorem. Już miał szarpnąć ręką, gdy po raz kolejny przyszedł mu do głowy bardzo szalony pomysł. Cholernie ryzykowny, ale mógł się udać.
- Cholera, zapomniałem! Za mną!
- Czego zapomniałeś? – krzyczał Gienek, próbując nadążyć zarówno za wojskowym, jak również za tempem jego myślenia.
- Na pace został miotacz ognia! – wysapał chowając granat do kieszeni i chwytając oburącz karabin – Jeszcze mamy szansę!
- Teraz mi mówisz? – kierowca nie krył oburzenia.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia! Rusz się!
Kierowca nie miał pojęcia, co knuł jego towarzysz, ale wolał to niż być rozszarpanym albo potraktowanym kwasem. Kiedy pokonując kolejne zarośla, okrężną drogą dopadli do naczepy leżącej w rowie, Rogalski dał znak koledze, aby poczekał. Wskoczył przez wypaloną kwasem dziurę do wnętrza paki i oświetlił sobie wnętrze latarką. Na szczęście miotacz ognia znalazł od razu.
- Pomóż mi! – sapnął, gdy nadludzkim wysiłkiem udało mu się podciągnąć ciężką broń do dziury. Gienek od razu odebrał broń z drugiej strony i położył ją na podłodze. Skierował lufę miotacza w niebo i pociągnął za spust. Z miotacza syknął mały strumień ognia, ale za chwilę broń kaszlnęła i zacięła się. Kolejne próby naciśnięcia spustu spełzły na niczym.
- To gówno nie działa! – Gienek ze złością rzucił miotacz na ziemię – Po prostu super!
- Tak myślałem… - Rogalski przedostał się przez dziurę i zeskoczył na ziemię. Teraz już był pewien na sto procent, że próbowali go zabić. Nawet jeśli zdążyłby sięgnąć po miotacz, nic nie zrobiłby bestii – sukinsyny chcieli mieć pewność, że tego nie przeżyje. Na razie jednak odsunął od siebie mroczne myśli i skupił się na planie.
- Posłuchaj – zwrócił się do Gienka, podając mu karabin – Wejdź gdzieś w zarośla. Jak tylko ten śmieć się pojawi, świeć mu w oczy, ale nie strzelaj. Kiedy dam ci znak, pruj z kałacha w łeb, tak jak ostatnim razem. Mam pewien pomysł.
- Tak go nie zabijemy! – odezwał się przestraszony Gienek. Od razu skierował snop światła w kierunku dźwięku łamanych w oddali gałęzi i drzew - Przecież próbowaliśmy! A on tu idzie!
- Po prostu zrób, co mówię.
Kierowca pokręcił głową z dezaprobatą, ale pobiegł w najbliższe zarośla i skierował snop światła na stwora. Zdzisław nie tracił czasu. Rzucił torbę na ziemię i wyszarpnął z niej taśmę. Oderwał zębami półmetrowy kawałek, jednocześnie drugą ręką wyciągając granat i przymocowując go do butli z napalmem. Teraz starannie przylepił granat taśmą do butli i odłączył przewód paliwowy odcinając jednocześnie dopływ napalmu do lufy miotacza.
Podniósł butlę z napalmem i zarzucił ją sobie na plecy. W samą porę, bo dziwoląg właśnie wychodził z lasu. Powoli, skrzecząc i piszcząc kierował się do światła latarki trzymanej przez Gienka. Zdzisław postawił wszystko na jedną kartę. Wymacał zawleczkę granatu i wyciągnął ją. Z tykającą bombą na plecach ruszył w stronę potwora, dysząc ciężko. Kiedy był już jakieś pięć metrów od niego, stwór zauważył go, ale Rogalskiemu było już wszystko jedno.
- Teraz! – wrzasnął na całe gardło Zdzisław i wciąż biegnąc wyprostował stawy w łokciach. O dziwo Gienek zareagował natychmiast. Posłał kilka pocisków – tym razem wszystkie trafiły w cel. Bestia rozwarła paszczę, piszcząc żałośnie. W samą porę. Porucznik dopadł do bestii na wyciągnięcie ręki i zebrał w sobie cała adrenalinę i złość.
- Giń! – wrzasnął i ze wściekłością wpakował w paszczę stwora butlę z napalmem. Nie wiedział, ile czasu mu zostało. Może sekunda, może trzy. A może zginie za chwilę. W każdym razie zwalił się na ziemię, po czym zataczając się wstał szybko i ruszył pędem w stronę drzew. Wpadł szczupakiem w zarośla i zakrył głowę dłońmi.
Lasem wstrząsnęła potężna eksplozja, a spokojną, leśną noc rozświetliła pomarańczowa kula ognia. Kiedy Zdzisław podniósł się z ziemi, zobaczył, jak leśną drogę lizały płomienie ognia, które trawiły także kilka drzew. Rozejrzał się uważnie i po chwili natrafił na pierwszy kawałek ciała przeklętego stwora. Trochę dalej, jakieś piętnaście metrów na prawo znalazł następny. Kiedy zrobił parę kolejnych kroków, znalazł kilka innych, porozrzucanych po okolicznych drzewach.
Udało się. Zabił cholernego, niezniszczalnego stwora, choć powinien był zginąć. Ciekawy był min rządowych gryzipiórków, gdy już wrócą do Warszawy. Pewnie się go nie spodziewają. Jakby jednak na to nie patrzeć, wykonał misję – cel zneutralizowany.
Rozważania o karierze przerwał Gienek, który zbliżył się do kolegi z karabinem w ręku. Był śmiertelnie zmęczony, ale na twarzy miał wyraz ulgi.
- Te kawałki nie zregenerują się, prawda?
- Mają za daleko do siebie – uśmiechnął się zapytany.
- Co teraz? – Gienek, drapiąc się po głowie wskazał na rozbitą na drzewie ciężarówkę – Naprawiamy, uciekamy stąd, wzywamy GROM?
- Wystarczy grupa Alfa - żołnierz rozmasował obolałe mięśnie i skierował się do rozbitej szoferki - Oni znają się na rzeczy… Poza tym tylko im ufam…
Kierowca nie wiedział, kim była grupa Alfa i dlaczego należy im ufać, ale wierzył na słowo.
- Ten łoś wciąż tam jest? – zagadnął Zdzisław, zapalając papierosa.
- Też dostałeś kopytem? – zaśmiał się kierowca – Nie, już dawno uciekł do lasu. Swoją drogą dziwię się, że przeżył zderzenie z TIRem…
Zajrzeli do środka. O dziwo część kierownicza TIRa całkiem dobrze zniosła wypadek. Już mieli wejść do środka, kiedy drogą niespodziewanie nadjechał samochód marki Honda. Kierowca zatrzymał się oniemiały. Widząc wypalone kwasem i ogniem zarośla, jak również płomienie liżące leniwie drzewa, spoglądał z niedowierzaniem to na pobojowisko, to na wojskowych.
- Porucznik Zdzisław Rogalski, armia Rzeczpospolitej Polskiej – przedstawił się pokazując identyfikator – Musimy dostać się do stolicy. To sprawa bezpieczeństwa narodowego.
- Oczywiście - kierowca w oszołomieniu skinął głową i dał gestem znak, aby wsiadali od strony pasażera. Kiedy jednak wciąż nie chciał ruszyć i patrzył na towarzyszy pytającym wzrokiem, oczekując wyjaśnień, Zdzisław gestem głowy wskazał zgliszcza, uśmiechnął się szeroko, po czym rzucił wesoło:
- No co? Pierdnąć sobie nie można?"
Autor: Porucznik Kondzior
Tak więc... pora wyruszyć na Lewiatana.